Święci zmonetyzowani

Pojechałam do Italii śladami świętych. A pojechałam, bo oprócz standardowego Rzymu, Neapolu, Pompejów czy Padwy pojawiło się wybrzeże Amalfitańskie, które stało się moim marzeniem po obejrzeniu filmu pt. „Pod słońcem Amalfi”. – Bosz, to niemożliwe, żebym kiedykolwiek odwiedziła to magiczne miejsce… Tak pięknie, tak słonecznie, tak bajkowo – rozmyślałam w jakiś ponury styczniowy dzień nie zdając sobie sprawy, że cztery miesiące później do Amalfi zawitam i real będzie nieco bolesny, ale o tym za chwilę.

Pojechałam też z tego powodu, bo zrozumiałam, że marzenia się nie spełniają – marzenia SIĘ SPEŁNIA. Niezbędne są do tego dwie rzeczy: decyzja oraz pieniądze. Z pierwszym nie mam zwykle problemu, z drugim było gorzej, podebrałam więc mężowi kasę na samochód, który planuje kupić od kilku lat 😊 awantura była, ale wypad do Italii wart był tego poświęcenia.

Doszłam jednak do zaskakujących dla mnie samej wniosków, ale o tym za chwilę.

W Italii zwiedziliśmy najpierw Padwę. To miasto św. Antoniego, który – jak każdy niemal święty – miał przeciekawą biografię, albo hagiografię, ale sama Padwa podczas kilkugodzinnej przebieżki nie przypadła mi do gustu, bo było… brudno. Brud, którego na taką skalę się we Włoszech nie spodziewałam, będzie nam towarzyszył podczas całej wyprawy.

Zwiedziliśmy Uniwersytet Padewski założony w XIII wieku, gdzie studiował m.in. Jan Kochanowski, Jan Zamoyski czy król Stefan Batory, który wprawdzie językiem polskim nie władał, ale w dalszym ciągu przewodnicy przypominają, że był jednym z najlepszych studentów w całej historii uczelni. Hotelu Conselve nie polecam – na kolację dostaliśmy świderki z pesto, na drugie danie ziemniaki z niesmacznym kurczakiem, na deser mrożone tiramisu.

W Loreto jest piękne sanktuarium, wewnątrz którego stoi Domek Maryi, w którym miał się jej ukazać Archanioł Gabriel i który według tradycji został przeniesiony z Nazaretu. Z Loreto związane jest również powstanie litanii loretańskiej; przewodniczka opowiadała, że litania jest zbiorem próśb kierowanych przez setki lat do Maryi przy cudownie ocalałym domku. W Loreto, zaraz przy bazylice, znajduje się cmentarz, gdzie spoczywa ponad tysiąc żołnierzy polskich z 2. Korpusu Armii Andersa. Pamięta się głównie o Monte Cassino, Loreto jest raczej pomijane, a i tu ziemia włoska jest zbroczona krwią naszych przodków.

Manopello

Serpentynami przejechaliśmy do Manopello, gdzie jest wyeksponowana cudowna chusta z wizerunkiem oblicza Jezusa. Po sanktuarium i muzeum oprowadzała nas siostra Beata z Duchowej Rodziny Przenajświętszej Krwi, która bardzo ciekawie opowiadała o historii chusty (została utkana z bisioru, będącego jedną z najdroższych tkanin starożytnego świata, bo nici pochodzą z wydzieliny pewnych gatunków małży; taka tkanina jest niezwykle cieniutka, błyszcząca, a gdy się patrzy pod pewnym kątem, to staje się wręcz niewidzialna – może to bisior był inspiracją do napisania przez Andersena bajki „Nowe szaty cesarza”?). W sanktuarium można oglądać wystawę, która przedstawia chustę z Manopello (czyli tę, którą przykryta była głowa Jezusa w grobie, nazywana też chustą św. Weroniki) oraz wizerunek twarzy Jezusa z Całunu Turyńskiego. Dzięki wieloletnim badaniom trapistki s. Blandiny Paschalis dowiedziono, że na obu materiałach widnieje wizerunek jednej i tej samej osoby; na wystawie w sanktuarium można zresztą nałożyć, przy pomocy przesuwnych tablic, oba oblicza i samemu się przekonać, czy tak jest. Jest jeszcze cudowna chusta z Oviedo w Hiszpanii, która również ma być tkaniną, w której zawinięto głowę Pana Jezusa składając go do grobu. O niej nikt jednak nie wspomniał, a ja – przyznaję – zapomniałam się zapytać.

Jak to w naszych czasach bywa, przejście obok relikwiarza z cudowną chustą to nie transcendentne stanięcie „twarzą w Twarz”, ale przemaszerowanie obok z wyciągniętą komórką czy aparatem, by uchwycić kolejną turystyczną atrakcję.

Noc spędziliśmy w hotelu w Montesilvano i tutaj poczułam wreszcie czym tak naprawdę są Włochy… Hotel był położony nad samym Adriatykiem, po przeciwnej stronie mieliśmy widok na Apeniny. Restauracja znajdowała się niemal na plaży, zaserwowano nam zupę fasolowo-grzybową z makaronem, szpinak z cieniutko pokrojonym schabikiem, a na deser było ciasto. Do tego kupiliśmy miejscowe wino za całe 10 euro butelka i poczułam się jak w siódmym niebie!

Kolejne przeżycie duchowe czekało w Lanciano, gdzie w VIII wieku w kościółku św. Longina miał się wydarzyć Cud Eucharystyczny, polegający na zamianie podczas Konsekracji Hostii w skrwawiony strzęp Ciała Chrystusa, natomiast wino w kielichu zamieniło się w Jego krew. Relikwia spoczywa w starym relikwiarzu z kutego żelaza i jest wyeksponowana w głównym marmurowym ołtarzu. W Lanciano jest pięknie i spokojnie, co sprzyja modlitwie i kontemplacji – czego nie można powiedzieć o San Giovanni Rotondo, które jest miejscem związanym ze św. ojcem Pio.

Ojciec Pio to „idol” mojej Mamy, dlatego musiałam zrealizować jej zamówienia: wrzucić pieniążek do kościelnej skarbony, kupić różaniec pachnący fiołkami (!) oraz zapalić ojcu Pio znicz… Bazylika i przestrzeń wokół, zwłaszcza Dom Ulgi w Cierpieniu wybudowany przez ojca, robią imponujące wrażenie; ale największe zrobiły na mnie freski wykonane przez słoweńskiego jezuitę o. Marko Rupnika (warto poczytać o nim w necie nie tylko w kontekście przecudnych fresków, ale i ekskomuniki, jaką na niego nałożono), a także mauzoleum, gdzie spoczywa nienaruszone – powiedzmy – ciało ojca Pio. Wnętrza, w tym sufit, pokryte są szczerym złotem przetopionym z darów od wiernych, którzy doświadczyli cudu, głównie uzdrowienia, za pośrednictwem ojca Pio. Nie wiem, czy on sam, ubogi zakonnik o prostym sercu, byłby z tego zadowolony. No, ale fabryki świętych rządzą się swoimi prawami. Hotel Sirios, oddalony o 5 minut drogi od bazyliki, był sympatyczny: na kolację jedliśmy szpinak ze schabikiem i jak zwykle było za mało pieczywa oraz wędliny, bo alternatywnie cokolwiek dojeść. Pielgrzymka to pielgrzymka, dobrze, że nie była to wyprawa o wodzie i suchym chlebie.

Grota św. Michała Archanioła

Piąty dzień wyprawy rozpoczął się od wizyty w grocie na Monte Sant Angelo, czyli w sanktuarium, gdzie od V wieku miał się ukazywać Archanioł Gabriel. Klimatyczne miejsce, bo jechało się doń serpentynami, a widok na Zatokę Manfredońską zapierał dech w piersiach.

I stamtąd właśnie przejechaliśmy do Amalfi, które nieco przespałam w autokarze (!!!), ale gdy tylko wysiedliśmy w małym porcie, by popłynąć wodolotem wzdłuż wybrzeża, moje szczęście w skali od 1 do 5 osiągnęło 10. Wchodząc na pokład wyobrażałam sobie, jakie piękne zdjęcia z Amalfi w tle sobie porobię… Niestety, stoczywszy nierówną walkę z wiatrem, który wiał sobie kędy chciał, poddałam się. Na samym nabrzeżu lepiej nie było…

W Amalfi można się zachwycić nie tylko pięknem okolicy i zabytkami, ale też lokalną ceramiką; ja zakupiłam kolorowy dzbanek na oliwę, który stoi w kuchni i przypomina mi, że marzenia się spełnia. Wrócę tam!

Trzy noce spędziliśmy w hotelu Tempio w pobliżu Neapolu. Karmiono nas nieźle, w każdym razie starano się: makaron z fasolą, risotto z łososiem i cukinią, lody, panna cotta, ale śniadania to dalej jedynie croissant i kawa, najlepiej podwójne espresso. Czajnik i zabrana z Polski herbata w torebkach bardzo się przydały, bo jednak herbaciarz ze mnie nie lada. 

Neapol… Vedi Napoli e poi muori… Zobacz Neapol, a potem umrzyj – miał powiedzieć Goethe. Zobaczyłam więc Neapol i omal nie umarłam widząc brud, wszechobecne śmieci, tłumy ludzi…

Doceniłam Polskę: czystą i zadbaną w porównaniu z tym, co ujrzałam. W dodatku ich najukochańsze Napoli było tuż przed rozgrywkami z Juwentusem (chyba) i miastem rządzili kibice. Uliczki i ulice obwieszone były flagami, na rondzie nasz autokar został zatrzymany, bo trzej młodzieńcy musieli, podkreślam, musieli w godzinach szczytu zawiesić baner z napisem „Napoli”, a twarz Maradony uśmiechała się do nas z murali widocznych na niemal każdym bloku, budynku, balkonu, tarasu, witryn sklepowych, stoisk, straganów; nawet w bocznych uliczkach można było znaleźć kapliczkę i do króla strzelców się pomodlić. Maradona jest w Neapolu świętością.

W małej lodziarni nie mogłam się doprosić gałki lodów, bo panowie za trotuarem, w towarzystwie swoich kolegów chyba z całej okolicy, oglądali plakat z piłkarzem, a gdy poszłam z córką na pizzę, właściciel, wiedząc, ze przyszły Polki, od razu zaserwował nam nazwisko „Milik, Milik”. Miałam wrażenie, że jestem w jakiejś wielkiej wsi, bo życie toczyło się na ulicach (może też dlatego, że mieszkania w centrum pozostawiają wiele do życzenia), a każdy znał się z każdym. Wokół plątały się dzieci, młodzież rozjeżdżała się na skuterach, seniorzy palili i pili na okrągło espresso, by – jak powiedziała przewodniczka – żyć najdłużej w Europie. A grupki młodych cieszyły się swoim towarzystwem stojąc lub siedząc… w śmieciach.

Śmieci leżały wszędzie, zapytałam więc przewodniczkę, czy czasem służby nie strajkują, bo z doniesień prasowych wiem, że się to zdarza. – Nie, normalnie pracują – odparła pani Agnieszka, a ja próbowałam sobie wyobrazić, jak wygląda Neapol, gdy śmieci nie są sprzątane. Zresztą, co tutaj sobie wyobrażać: zamiast podziwiać pałac Królewski obserwowałam pracę ulicznej czyszczarki. W środku małego autka siedziało dwóch niczym nieprzejmujących się Włochów, jeden gadał przez komórkę, a drugi, z fajką w ustach, manewrował sprzętem „czyszcząc” wodą krawężniki, co w praktyce oznaczało, że jeździł po nieuprzątniętych wcześniej śmieciach. Pomiędzy nimi przechodziła grupa dzieci z rodzicami i nauczycielami, spiesząc się do pobliskiego teatru – dzieci były poprzebierane w kolorowe stroje, a mamusie na wysokich obcasach przechodziły pomiędzy stertą mokrych już odpadów. Zaczepiłam znów przewodniczkę pokazując jej tę scenę, ale się nie przejęła. – Normalne – skwitowała. – oni mają na wszystko wywalone. Na policję jak zadzwonisz, to też jadą kilka godzin do wypadku. Włosi uważają, że to z nami jest coś nie tak, i że to przez niemiecką okupację jesteśmy zbyt uporządkowani…

Jaką ulgą było wstąpienie do kościoła pw. San Giuseppe w jednej z bocznych uliczek… Wewnątrz znajduje się grób ks. Dolindo Ruotolo, tego od modlitwy „Jezu, Ty się tym zajmij” – cisza, spokój i trochę ludzi, głównie Włoszek (niektóre z pieskami) całujących nagrobek, co świadczyło, że w Neapolu nie wszyscy są kibicami.

Następne na trasie były Pompeje oraz Wezuwiusz. W 79 roku popiół z wulkanu przykrył kilkumetrową warstwą Pompeje i okolice, a pozwijane w śmiertelnych konwulsjach odlewy ciał dawnych mieszkańców oddziaływają na masową imaginację i dziś, ponad dwa tysiące lat później.

1944 lata później

Chociaż wszechobecna komercja do pompejańskich ruin również dotarła, moja wyobraźnia mnie nie zawiodła – gdzie nie spojrzałam, widziałam toczące się tutaj dawne życie… Robią wrażenie i odrestaurowane freski na ścianach, mozaiki na podłogach w co bogatszych domach, uliczne „fast-foody”, system basenów i łaźni, amfiteatr, lupanar czyli dawny dom publiczny, do którego staliśmy w najdłuższych kolejkach 😊; robią wrażenie drzwi zaparte drągiem, postawione przez kogoś w nadziei, że pył nie wedrze się do środka – nawet jeśli się nie wdarł, to warstwa wciąż opadającego pyłu pogrzebała domowników na wieki; robią wreszcie wrażenie różne artefakty, a nade wszystko porośnięte zielskiem góry ziemi, które wciąż czekają na archeologiczne prace. 1/3 terenu pozostaje nieodkryta.

Pompeje znajdowały się pod pyłem przez ponad 1500 lat, odgrzebywanie miasta rozpoczęło się w połowie XVIII wieku. Tam wszystko robi wrażenie i byłam zawiedziona, że zwiedzaliśmy tylko dwie godziny – tygodnia by nie starczyło na oglądanie tego niezwykłego miejsca, tak naprawdę zadeptywanego obecnie przez turystów.

Wezuwiusz też został zmonetyzowany. Najpierw jedzie się busikiem coraz wyżej i wyżej, a gdy wokół nie ma już zieleni, a tylko szara wulkaniczna lawa, trzeba przejść pieszo ze dwie godziny pod sam krater, by spojrzeć mu w ślepia. Warto o tyle, że z góry widać zatokę Neapolitańską, co topograficznie uzmysławia, jak daleko mieli ci, co uciekali przed lawą i pyłem. Daleko nie mieli, ale i tak nie zdążyli.

Na koniec wycieczki zwiedziliśmy Watykan i Rzym, a następnie Asyż. Rzym to muzeum pod gołym niebem. To miasto koniecznie trzeba zobaczyć, i nawet wszechobecne śmieci nie przeszkadzają, bo idąc spogląda się na starożytne zabytki ciągnące się na równi z nowoczesnymi budowlami. Jestem Rzymem zauroczona.

Podobnie jak Asyżem, ale to tam właśnie uznałam, że wszystkich świętych mam już po kokardki. Nastąpił przesyt.

Przewodniczka dużo opowiadała o św. Klarze i oczywiście o św. Franciszku, dzięki któremu o Asyżu jest głośno, ale ja się znieczuliłam. Widziałam, jak z poszczególnych świętych i nimbu, który ich otacza, żyją całe włoskie rodziny – z tych dewocjonaliów, barów i restauracyjek, tej szybkiej przebieżki kolejnych wycieczek śladami świętych. Nic w tym złego czy niestosownego, a jednak „posiadanie” własnego świętego czyni dany rejon o wiele bogatszym, i czasami zastanawiałam się, czy nie aby dlatego mieszkańcy tak bardzo pielęgnują pamięć o nich i ich czynach.

Nasi święci nie są chyba gorsi od swoich włoskich kolegów i koleżanek, a czy istnieje trasa śladami świętych w Polsce? Czy któryś z księży zaprasza na taki szlak, a jeśli nie, to dlatego, że jest mniej atrakcyjny niż italiański? Bo nie to słońce, nie to jedzenie, nie te atrakcje?  

Pisałam o Gietrzwałdzie https://bit.ly/47duJRc porównując go do Lourdes. Jeden z prostych księży z mojej miejscowości powiedział kiedyś, że pomodlić to się można i w wiejskim kościółku, bo liczy się moc modlitwy, a nie miejsce. Chyba się z nim zgadzam.  

Imperium Gucci: książka kontra film

„Dom Gucci” napisany przez Sarę Gay Forden zachwycił mnie nie tylko treścią, ale też w jaki sposób został napisany. Szacun! Lubię, gdy autorzy wiedzę, o czym piszą i są wiarygodni – a Sara do tej grupy należy, bo ta była amerykańska dziennikarka przez 15 lat zajmowała się włoskim przemysłem modowym pracując w Mediolanie. Marki takie jak Gucci, Armani, Versace czy Prada nie mają dla niej tajemnic, i dlatego książka „Dom Gucci”, na podstawie której Ridley Scot nakręcił w 2021 roku głośny gniot, jest po prostu ukoronowaniem jej pracy zawodowej.

Podtytuł książki „Potęga mody, szaleństwo pieniędzy, gorycz upadku” to esencja losów Guccich, którzy są modelowym przykładem, jak pączkujące bogactwo rodziny skutkuje coraz większą wzajemną wrogością, a ostatecznie zbrodnią. To studium przypadku, które koniecznie trzeba prześledzić, by uświadomić sobie – no właśnie co? Że pieniądze szczęścia nie dają? Pewnie dają, by żyć baaardzo komfortowo, ale jeśli ktoś chce więcej i więcej – a w przypadku mamony apetyt rośnie w miarę jedzenia – to kończy podle. Jak Gucci, którym ostatecznie odebrano rodzinną firmę i obecnie zarządza nią zupełnie ktoś inny, zresztą z sukcesem.

Historia imperium zaczęła się we włoskiej Florencji od niejakiego Guccia Gucciego, którego ojciec prowadził sklep ze słomkowymi kapeluszami. Guccio uciekł przed bankructwem ojca do Anglii i zatrudnił się w słynnym londyńskim hotelu Savoy. Potem pracował w Wagons Lits i zjeździł pociągami całą Europę, podpatrując bogatych podróżnych i oczywiście ich ekwipunek: walizy, bagaże i torby dźwigane przez liczną służbę. Po powrocie do Florencji terminował w sklepie w wyrobami ze skóry, gdzie nauczył się fachu. W 1921 roku, mając już liczną rodzinę na utrzymaniu, wynajął mały sklepik i wspólnie ze znajomym założył spółkę. Pewnie nawet we snach nie przewidywał, że kiedyś będzie to jedna z najbardziej rozpoznawalnych marek na świecie… Postawił na jakość. Gucci powtarzał, że po latach nikt nie pamięta, ile kosztowała dobrej jakości torebka, ale to, że przez lata służyła i zawsze była solidna, trwała i modna. Produkty Gucciego były wykonywane ręcznie przez bardzo dobrych rzemieślników.

Synowie zawsze eleganckiego seniora: Aldo, Vasco oraz Rodolfo z czasem również zaczęli pracować w zakładzie ojca, i to im marka Gucci zawdzięcza rozkwit – zwłaszcza Aldo, który miał niezwykłą smykałkę do biznesu. To on wprowadził firmę na rynki zagraniczne, to on zatrudniał najlepszych projektantów – sam też projektował – to on zajmował się promocją i robił to nad wyraz skutecznie. Marka Gucci stała się synonimem luksusu. Na tym etapie firma przejęta przez braci (ich siostra Grimalda, jako kobieta, nie mogła wejść do zarządu i czerpać zysków) kwitła, rozrastała się i stawała się potęgą – autorka książki opisuje ten okres niezwykle szczegółowo.

Robi to wrażenie, bo gdy Sara Gay Forden pisze, że Aldo spotkał się z kimś na biznesowym śniadaniu, to wymienia w jakim to było hotelu, o której godzinie, że podwójne espresso podawał kelner o imieniu Roberto, a do kawy załączony był wykwintny deser – i tu następuje opis tego deseru. To tylko jeden z przykładów jej rzetelności i dociekliwej skrupulatności. Cała książka jest bardzo, ale to bardzo szczegółowa pod względem faktograficznym. Czasem aż za bardzo, ale w końcu, jak piszą recenzenci, „The Economist” uznał ją za jedną z najlepszych książek roku i nie przypadkiem to na jej podstawie Ridley Scott nakręcił swojego gniota.

No właśnie gniota, nawet gniota do kwadratu. Po przeczytaniu książki film ogląda się z niesmakiem i nawet gwiazdy pokroju Lady Gagi, Adama Drivera, Jareda Leto czy nawet Al Pacino wypadają blado i żenująco. Słaby scenariusz skupiający się na nieistotnych rzeczach, tragiczna ścieżka dźwiękowa, bylejakość niektórych scen, kręconych w wersji budżetowej czyli nijakiej. Gucci mieli ogromne majętności, wiedli życie w całej Europie, w Stanach, Japonii, a także na swoich luksusowych jachtach (opis jachtu Creole, jednego z najdroższych na świecie, należącego do Maurizia, syna Rodolfa: „na urządzenie jednej kabiny Gucci wydał 970 tys. dolarów” (…), pod pokładem w części rufowej znajdowały się cztery dwuosobowe kabiny, każda z boazerią z innego cennego gatunku drewna: teku, mahoniu, cedru i wrzośca. Zdobiły je orientalne obrazy, każda miała własną łazienkę wyposażoną w miękkie ręczniki i kosmetyki – wszystko robione na zamówienie. (…) Idealnie dopasowane boazerie, piękne brązowe kinkiety w kształcie skaczących ryb, które wykonano na wzór antyków, oraz stół z blatem z różowego marmuru i podstawą w kształcie splecionych koników morskich odlanych z brązu – również kopię antyku. (…) były to najcenniejsze meble Maurizia, obite prawdziwą skórą rekina. (…) lekki szaroniebieski połysk ścian ze skóry japońskich płaszczek”); mieszkali w najlepszych hotelach i jadali w najdroższych restauracjach, a tymczasem w filmie widać siermiężność, brak dbałości o detale i bylejakość, której Gucci najbardziej się obawiali. Jeśli zawiłego i wielowątkowego życia klanu Guccich nie dało się ująć w jednym odcinku, należało zrobić serial, który pewnie oglądałoby się z zapartych tchem… Szkoda zmarnowanego potencjału. Tym bardziej, że losy trzech wiecznie skłóconych synów seniora Gucciego, oraz ich potomków, to gotowy materiał na kilka sezonów.

Film skupił się na wątku Patrizii, żony Maurizia (grała ją Lady Gaga), która ostatecznie uknuła jego morderstwo. W książce jest to jeden z wątków, aczkolwiek opisany niezwykle wnikliwie. Patrizia to kobieta prymitywna i żądna pieniędzy, a Maurizio miał po prostu pecha, że się w niej zakochał. Patrizia nigdy nie została zaakceptowana przez swojego teścia Rodolfa, który liczył, że syna stać na dużo lepszą partię, nie tylko pod względem majątkowym, ale i intelektualnym.

Tymczasem Maurizio zakochał się na amen w Patrizii już po kilku randkach. Ta albo żadna! Gdy ojciec sprzeciwił się związkowi, wyprowadził się z domu i zamieszkał u Patrizii, z którą wkrótce wziął cichy ślub.

Patrizia była owocem związku Silvany i ponad 50-letniego Fernanda Reggiani, przedsiębiorcy, który zostawił dla pięknej 18-latki swoją rodzinę. Córkę bardzo rozpieszczał: gdy skończyła 15 lat dostała od niego białe futro z norek, a gdy 18 sportową lancię fulvia przewiązaną ogromną czerwoną kokardą. Patrizia kochała blichtr i pieniądze, a znajomość z Mauriziem Gucci uznała za dar z niebios. Spadkobierca ogromnej fortuny – czy mogło jej się przytrafić coś lepszego? Nawet wydziedziczenie Maurizio nie zmniejszyło jej entuzjazmu – w końcu przecież spadek trafi do rąk jej męża! Intrygowała, wydawała mnóstwo pieniędzy i czekała na moment, aż zostanie najbogatszą Włoszką.

Nie przewidziała, że z czasem Maurizio dostrzeże jej kiczowaty gust i braki intelektualne, i im więcej będzie miał pieniędzy, tym bardziej będzie się oddalał od żony i dwóch córek. Wkrótce okazało się, że ma kochanki, a z jedną z nich, Paolą Franchi, piękną kobietą z wyższych sfer i wreszcie godną jego poziomu, wkrótce miał się ożenić. Patrizia nie mogła tego przeboleć. I nawet nie utraty męża, ale bogactwa i sławy, które miała przy nim zapewnione. Mimo, że Maurizio płacił jej niezwykle wysokie miesięczne alimenty (około stu tysięcy dolarów), nie mogła ścierpieć, że obce kobiety korzystają z najprzeróżniejszych przywilejów (choćby jednego z najdroższych jachtów na świecie czy domu, w którym mieszkała wcześniej z Mauriziem), a ona jest tylko eks… Zemsta powoli dojrzewała. Zaczęło się od gróźb, że podpali posiadłość – postawiła nawet dwa kanistry z benzyną koło domu, a skończyło… Wiadomo jak.

Nie będę opisywała knowań Patrizii oraz jej przyjaciółki, rzekomej wróżki Piny, które ostatecznie doprowadziły do zabójstwa Mauriziego w marcu 1995 roku – bo najlepiej samemu przeczytać książkę. Fragmenty dotyczące planowania morderstwa czyta się jak thriller. Podobnie jak te, w jaki sposób odkryto zabójców Gucciego. Zadecydował niewiarygodny przypadek oraz pazerność morderców, którzy widząc, w jakim luksusie pławi się po zabójstwie męża Patrizia, zażądali dodatkowej kasy za zlecenie.

Patrizia Reggiani
Maurizio Gucci

Patrizia nigdy nie przyznała się, że była zleceniodawcą zabójstwa, ale sąd uznał ją winną i skazał na 29 lat więzienia. Wyszła po 18 latach odsiadki i z tego, co piszą obecnie w necie, chodzi po Mediolanie, jako starsza już pani, z nieodłączną papugą na ramieniu. Nie ukrywała zadowolenia, że jej mąż zginął. Zgodnie z prawem przejęła majątek ona i jej córki, co przecież od zawsze było jej celem.

Znamienny jest opis poczynań Patrizii, która dwie godziny po śmierci męża przyjechała do pięknej willi Maurizia i Paoli każąc przerażonej kochance natychmiast wyprowadzić się z mieszkania i zostawić wszystkie rzeczy. Paola, również nie w ciemię bita, rzuciła się do zdejmowania cennych zielonych zasłon w jednym z licznych pokoi, ale Patrizia na to nie pozwoliła. Niewiele myśląc obie panie prawie się pobiły… zresztą nie tylko o zasłony…Takich „smaczków” jest w książce bez liku.

Można by rzec: problemy bogaczy…

Zachęcam do lektury książki o kulisach świata mody, gdzie pieniądz, blichtr, próżność i chciwość przeplatają się z namiętnością, intrygami i zbrodnią. Zniechęcam natomiast do oglądania filmu, bo naprawdę szkoda czasu...

Fot. domena publiczna

Wakacje w Polsce: 4 tysiące w 5 dni

Moje tegoroczne wakacje to zwiedzanie Polski. Polska jest piękna, ciekawa i przez wielu niedoceniana. Tutaj jest też najlepsze jedzenie, a przynajmniej takie, jakie ja lubię. Czyli pełnia szczęścia.

Tak myślałam, zanim wraz z mężem wyruszyliśmy w Polskę.

Plan był taki: Gniezno (mąż kocha stare katedry, bazyliki, kościoły, zwłaszcza te, które skrywają kości książąt i królów), potem Poznań, Wałbrzych, Zamek Książ oraz kilka innych zamków na cudnym Dolnym Śląsku, Wrocław – i powrót do domu. W drugim tygodniu: Białystok oraz Supraśl, Tykocin, Kruszyniany, a w drodze powrotnej Ziołowy Zakątek w Korycinach, gdzie już kiedyś byliśmy i z nostalgią go wspominamy.

Czy plan się udał?

Dzień pierwszy.

W drodze do Gniezna wstąpiliśmy na zamek w Kruszwicy, gdzie rzekomo myszy zjadły Popiela. Warto zwiedzić, choć plastikowe myszki poustawiane gdzieś w ruinach wyglądają infantylnie, ale rozumiem, że to wersja dla dzieci. Klimat ratują myszy laserowe, biegające wzdłuż i wszerz na jednej z podłóg, i tam zrobiłam sobie nawet zdjęcie. W sumie nie wiem, po co. Ale pierwszą dawkę polskiej historii już połknęliśmy, a najciekawsze było dopiero przed nami.

W Gnieźnie zwiedziliśmy matkę polskich katedr, czyli katedrę Gnieźnieńską wraz z podziemiami i wieżą widokową. Rozpościerająca się majestatycznie budowla na Wzgórzu Lecha robi ogromne wrażenie, a nagrobek św. Wojciecha czy słynne drzwi gnieźnieńskie z XII wieku, ilustrujące żywot świętego – które ja widziałam będąc na jakiejś szkolnej wycieczce, a mąż wcale – nieodmiennie robią wrażenie. W katedrze koronowało się pięciu królów, w tym Bolesław Chrobry i Mieszko II (obaj w 1025 r.). Warto zejść do podziemi, gdzie zobaczymy m.in. zarys dawnej katedry, wznoszonej za czasów Mieszka I, czy fragmenty ceramicznej posadzki z tego okresu. Zwiedziliśmy też w pakiecie Muzeum Archidiecezji Gnieźnieńskiej i jeśli ktoś interesuje się historią, zwłaszcza sakralną, będzie zadowolony 🙂

Potem pojechaliśmy do gnieźnieńskiego Muzeum Początków Państwa Polskiego, które jednak nie zachwyciło. Nawet trudno powiedzieć dlaczego, bo eksponatów jest tam od groma (wiele kopii), ale może właśnie za dużo tego było? A muzeum trochę na siłę? Za duże, zbyt rozległe? Trudno powiedzieć, najlepiej jechać i samemu ocenić.

Dzień drugi.

Nocleg ze śniadaniem w gnieźnieńskim hotelu Nest był bez zarzutu i z samego rana ruszyliśmy w dalszą podróż. Celem był zamek w Kórniku, ale po drodze wstąpiliśmy na Ostrów Lednicki. I to był strzał w dziesiątkę!

Tam, gdzie żyli pierwsi Piastowie

Przy cudnej pogodzie spędziliśmy tam ponad cztery godziny (!), a i tak nie chciało nam się wyjeżdżać. W przeciwieństwie do gnieźnieńskiego muzeum, które jak wspomniałam, nie zachwyciło, tutaj widać pełen profesjonalizm, jeśli chodzi o prezentację eksponatów, warstwę merytoryczną wystaw, pomysły na pobudzenie wyobraźni (oj, działała!). Może znaczenie ma fakt, że muzeum gnieźnieńskie podlega pod samorząd, a to z ostrowa pod marszałka? Pewnie ma…

Na wyspie od lat trwa eksploracja jeziora lednickiego, z którego nurkowie wciąż wydobywają prawdziwe cuda sprzed tysiąca lat! Część można już zobaczyć (na mnie zrobił wrażenie bardzo dobrze zachowany naszyjnik – patrząc na na takie cuda zawsze próbuję wyobrazić sobie ich właścicieli), ale prawdziwa uczta dla ducha szykuje się jesienią tego roku, kiedy ma zostać oddany do użytku budynek nowego muzeum. Będą tam wyeksponowane wszystkie odnalezione rzeczy, a jest ich naprawdę sporo. Na ostrowie ogromne wrażenie robią również pozostałości po lednickim grodzie, niegdyś wielkiej świetności, fragmenty kaplicy książęcej z basenami, gdzie rzekomo Mieszko I miał przyjąć chrzest – w zasadzie była to ogromna budowla pałacowo – sakralna – czy zmurszałe pale sterczące z jeziora będące pozostałością po mostach sprzed tysiąca lat… Na uwagę zasługuje też wyspiarska flora, osobiście nie mogłam się napatrzeć na wspaniałe okazy drzew, krzewów i chwastów, które kocham. Ciekawostka? Z badań archeologicznych prowadzonych na ostrowie jasno wynika, że w X wieku kobiety dożywały średnio do 35. roku życia, a tylko 5 procent przekraczało 50-tkę. A gdy już im się to udało nazywano ich wiedźmami (bo wiedziały więcej niż inni) i upokarzano na wszelkie sposoby, no bo na co komukolwiek stara baba… 😦 Wisienką na torcie jest możliwość obejrzenia bardzo profesjonalnie zrobionego filmu historycznego o Ostrowie Lednickim i historii pierwszych Piastów – mimo, że trwa 45 minut, czas ten, spędzony na wygodnym siedzisku w stylizowanej chacie nad samym jeziorem, mija jak z bicza strzelił.

Naszyjnik wydobyty z jeziora lednickiego

Nieodłączną częścią muzeum jest Wielkopolski Park Etnograficzny, położony kilka kilometrów dalej. Jeśli ktoś lubi skanseny, koniecznie trzeba go odwiedzić, gdyż eksponaty – od rolniczych gospodarstw ściągniętych „żywcem” z różnych części Polski po dworek szlachecki specjalnie od podstaw wybudowany na potrzeby turystów – są niezwykle ciekawe i autentyczne. Znów nie chciało się wyjeżdżać…

Największym problemem muzeów w Polsce jest to, że są czynne do godziny 18. Nawet w sezonie! Mnie to bardzo przeszkadzało i gdzie nie byłam, dawałam upust swojemu niezadowoleniu. Ciągle patrzyliśmy na zegarek, co na wakacyjnym urlopie jest wkurzające. Oczywiście moje żale nie robiły wrażenia na paniach w kasach, które po pierwsze były Bogu ducha winne, a po drugie też patrzyły na zegarki, by ta godzina 18 już wreszcie wybiła.

Zamek w Kórniku – jak to zamek. Wart oczywiście zwiedzenia, łącznie z arboretum, ale bardziej ciekawa jest postać jednego z jego właścicieli, Tytusa Działyńskiego, polskiego arystokraty i bardzo światłego człowieka, który wiele dobrego uczynił dla społeczności, o czym warto poczytać choćby w Wikipedii. Tytus był mecenasem kultury, stąd w zamku zbiory pierwszych wydań dzieł Adama Mickiewicza czy Juliusza Słowackiego. Część z nich przepisywała ręcznie jego siostra Klaudyna, i te rękopisy można zobaczyć w kilku gablotach.

Już pod wieczór pojechaliśmy do katedry Poznańskiej (jej początki sięgają połowy X wieku, więc nadal poruszaliśmy się szlakiem piastowskim), bo mąż koniecznie chciał zwiedzić miejsce pochówku Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Kaplicę można było zobaczyć przez zamkniętą kratę, a żeby ją oświetlić, należało wrzucić monetę. Katedra oczywiście piękna.

Noc spędziliśmy w hotelu Ibis, w samym centrum Poznania, bo ja z kolei chciałam zobaczyć galerię handlu i sztuki Stary Browar, znajdującą się po przeciwnej stronie ulicy. Swojego czasu dużo o niej czytałam – o przywróceniu przez Grażynę Kulczyk splendoru dawnym poznańskim browarom, o zdobytych przez tę galerię nagrodach. Browar robi wrażenie, ale chyba nie takie jak łódzka Manufaktura – przebudowane dawne fabryki włókiennicze Izraela Poznańskiego – która jest prawdziwą perełką architektoniczną. Niestety, nie udało się pospacerować po poznańskiej starówce, która jest całkowicie rozkopana. Próbowaliśmy, ale przedzieranie się przez zasieki w pyle i kurzu było ponad moje siły.

Dzień trzeci.

Zrezygnowaliśmy w Ibisie ze śniadania, za które chciano nam doliczyć do noclegu całe 100 złotych – w drodze na Wałbrzych wstąpiliśmy po prostu do Maca, gdzie poranny posiłek kosztował nas niecałe 40 zł.

Książ

Naszym celem był Zamek Książ, w którym byliśmy ze 12 lat wcześniej, a o ponownym zwiedzeniu którego stale marzyłam. I nie zawiodłam się w najmniejszym stopniu: wszystko robi niemożebne wrażenie. Od udostępnionych wreszcie turystom podziemnych tuneli wydrążonych na głębokości 50 metrów pod zamkiem przez nazistów rękoma więźniów z pobliskiego obozu Gross Rosen (projekt Riese), poprzez sam zamek i jego stałe lub czasowe ekspozycje, po hita jak dla mnie, czyli palmiarnię, którą książę Jan Henryk von Hochberg podarował swojej żonie, księżnej Daisy. Podobnie jak na Ostrowie Lednickim spędziliśmy na Zamku Książ prawie cały dzień z poczuciem, że to fantastycznie spędzony czas – choć na dworze temperatura przekraczała tego dnia 35 stopni, a w palmiarni jeszcze więcej. Idealnie sprawdziły się audiogidy, z których naprawdę bardzo wiele można było się dowiedzieć o historii zamku, o panujących tu rodach, w tym o ostatnich Hochbergach, o charyzmatycznej księżnej Daisy, której przyszło żyć w ciekawych czasach. Wrażenie zrobiła na mnie duża wystawa zdjęć z początku wieku autorstwa Louisa Hardouina, kucharza ostatnich Hochbergów, który w wolnych chwilach uwieczniał życie zamkowe swoich synów i bawiących się z nimi młodych książąt.

Louis Hardouin wraz z żoną Eugenie i synami

Z kolei palmiarnia, zaprojektowana i wybudowana przez księcia seniora dla ukochanej wtedy żony (rośliny rosną na lawie wulkanicznej zwiezionej spod Etny) zaskoczyła nas dodatkowo niesamowitą kolekcją bonsai Piotra Czerniachowskiego, założyciela Bonsai Polska. Gdy już temperatura wycisnęła z nas siódme poty, wstąpiliśmy do kawiarni całej skąpanej w egzotycznej roślinności i wypiliśmy mrożoną herbatę. Chwilo, trwaj wiecznie!

Jedno z bonsai Piotra Czerniachowskiego

Mam nadzieję, że wrócę do Zamku Książ jeszcze nie raz – na przykład na kolację degustacyjną według menu Hochbergów 🙂 Albo na Festiwal Góry Literatury Olgi Tokarczuk 🙂 albo w ogóle bez powodu 🙂

Dwa kolejne noclegi zabukowaliśmy w pobliskim Szczawnie Zdroju, bo w samym Wałbrzychu nie udało się nam znaleźć niczego sensownego. To jakieś 10 minut drogi, w zasadzie dzielnica Wałbrzycha. Hotel Camelot był generalnie okey, z tym, że my trafiliśmy akurat na pokój, gdzie nocą czuć było „zapaszek” jakby z niesprawnej rury kanalizacyjnej. Ale śniadania były przepyszne.

Po zamku Książ pospacerowaliśmy jeszcze po parku zdrojowym w Szczawnie, który znajdował się po drugiej stronie ulicy, i zjedliśmy obiadokolację w restauracji Bohema. Dania były przepyszne, natomiast sam park… Dla mnie obraz nędzy i rozpaczy, który dopełniali żule, wciąż proszący jak nie o fajkę, to o parę groszy. No i oczywiście pijalnia wód zamykana o godzinie 18! Dla mnie skandal, bo w sezonie takie przybytki powinny być otwarte przynajmniej do godziny 21. Co robić w uzdrowiskowej, wydawałoby się, miejscowości po 18? Tylko sączyć drinki? Zamiast wód?

Dzień czwarty.

Zamek Czocha

Z samego rana pojechaliśmy do zamku Czocha, zwanego polskim Hogwartem, zresztą fanów Harrego Pottera można było tam spotkać niemal na każdym kroku. Ostatnim właścicielem zamku był Ernst Guetschow. Zimą 1945 roku uciekł on traktorem wraz z rodziną zostawiając cały majątek, w tym wiele skupionych wcześniej od procarskich emigrantów cennych przedmiotów. Mówi się o setkach ikon czy insygniach koronacyjnych Romanowów. Wkrótce zabezpieczony przez ówczesną władzę skarb został wykradziony i dziwnym trafem stało się to równoległe ze zniknięciem burmistrza Leśnej (miejscowość, gdzie leży zamek Czocha) oraz komendanta milicji wraz z ich całymi rodzinami. Podejrzewana również o udział w kradzieży zamkowa bibliotekarka Krystyna von Saurma, została po latach zrehabilitowana. Zamek warto zwiedzić nie tylko z uwagi na te czy inne ciekawe opowieści, ale również dla bardzo dobrze zachowanych wnętrz zamkowych, które uruchamiają wyobraźnię. Zresztą i filmowców, gdyż nakręcono tam już kilka filmów, choćby „Gdzie jest generał”, „Wiedźmina” czy „Tajemnicę twierdzy szyfrów”, o czym bardzo ciekawie opowiadają zamkowi przewodnicy (już w osobach ludzkich).

Po powrocie do Wałbrzycha zwiedziliśmy tamtejsze Muzeum Porcelany. Cudne. Muzeum eksponuje jednak głównie porcelaną śląską, z dawnych wałbrzyskich fabryk, oraz europejską, z manufaktur Niemiec, Czech, Anglii, Austrii, Francji, Holandii czy nawet Rosji. Brakuje Chodzieży, Ćmielowa czy Bolesławca. Ale dla wielbicieli piękna zaklętego w porcelanie prawdziwa gratka. Bogaci ludzie starali się żyć wykwintnie, nawet tłuczki były z porcelany – smak zbitego mięsa jest ponoć zupełnie inny… W muzeum wyeksponowanych jest również kilka obrazów znanych polskich twórców: Beksińskiego, Dudy-Gracza, Starowiejskiego, Nowosielskiego. Bardzo mile spędzony czas.

Śląska porcelana

Wieczorem znów park zdrojowy i znów ci sami żule.

Dzień piąty.

Z rana chcieliśmy zwiedzić jeszcze w Wałbrzychu zamek Czettritzów, ale nigdzie nie ma podanej informacji, w jakich godzinach jest czynny. Miejska informacja turystyczna nie odbierała telefonu. Ponieważ trochę się nam spieszyło, pożegnaliśmy się z Wałbrzychem (zwiedzając jeszcze oczywiście kolegiatę – piękna!) i ruszyliśmy do Wrocławia, gdzie chcieliśmy zwiedzić wystawę multimedialną van Gogha. I zwiedziliśmy, ale ja nie byłam zachwycona, bo miałam porównanie z tą samą wystawą organizowaną przez Warszawę. Warszawska mnie zauroczyła, dlatego chciałam pokazać ją mężowi. Wrocławska była inaczej zaaranżowana, przez co wrażenia były gorsze. Fatalna była również organizacja przedsięwzięcia. Po południu pojechaliśmy na starówkę, gdzie zwiedziliśmy, a jakże, katedrę – też piękna – a następnie spacerowaliśmy. Wieczorem wróciliśmy do domu.

Wystawa multimedialna o Vincencie van Gogh we Wrocławiu

W następnych dniach zwiedziliśmy jeszcze Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku (przekombinowane) oraz Płock z jakże przepiękną bazyliką katedralną, bo mąż chciał zobaczyć miejsce pochówku Władysława Hermana i jego syna Bolesława Krzywoustego. Obok bazyliki znajduje się zresztą miejsce narodzin Bolesława, opatrzone stosowną tabliczką.

Po powrocie do domu i podliczeniu rachunków uznaliśmy, że na tym nasz objazd kończymy.

4 tysiące złotych za 5 dni – to trochę dużo jak na podróż po Polsce. Białystok i okolice muszą poczekać. Wyliczyłam, że 4 noclegi, w tym 3 ze śniadaniami, kosztowały nas ponad tysiąc złotych, drugie tyle kosztowały nas posiłki (nie żałowaliśmy sobie), na paliwo wydaliśmy prawie 800 złotych, a na muzea 650 zł. Do tego płatne parkingi oraz zakup kilku pamiątek, głównie albumów.

Ale było warto!

Siła słowa (nieprawomyślnie, bo o Rosjaninie)

Jeden z największych rosyjskich pisarzy, Antoni Czechow, był pięknym mężczyzną o ogromnym powodzeniu wśród pań (na zdjęciu w jasnej marynarce), i pewnie dlatego Sylwia Frołow, autorka książki pt. „Antonówki. Kobiety i Czechow” skupia się głównie na tym aspekcie jego życia. Niedługiego wprawdzie, ale niezwykle barwnego, i to pod każdym względem.

Antoni kobiety kochał pasjami, one kochały jego, a było ich tyle, że Fiodor Dostojewski, również bohater niezwykłych romansów swoich czasów, mógłby mu tylko pozazdrościć. Korzystał z usług prostytutek, miał niezliczoną ilość kochanek i przyjaciółek, a także siostrę Maszę, która nigdy nie wyszła za mąż poświęcając się opiece nad bratem. Gdy Anton ożenił się już pod koniec swojego 44-letniego życia z Olgą, Masza odebrała to jako zdradę ich obojga – co nie zmienia faktu, że po jego śmierci pozostały do końca życia najlepszymi przyjaciółkami, a to, co przeżyły, nadawałoby się na niejeden film.

Mnie w książce zachwyca wszystko, ale najbardziej sztuka epistolarna przełomu wieków XVIII i XIX. Cytowanie przez autorkę pisanych do siebie listów ówczesnego towarzystwa „robi” książkę, a w dobie dzisiejszych zdawkowych esemesów, które po nas nie pozostaną, napawa głębokim żalem, że sztuka ta odeszła całkowicie w niepamięć. Czytając przytaczane fragmenty korespondencji nie chce się czasem wierzyć, że ludzie mogli tak pięknie się do siebie zwracać, tak jasno przekazywać swoje myśli i uczucia, i tak namiętnie żyć.

Kolejna rzecz, która uderza: Anton i jego liczne rodzeństwo mieli bardzo biedne dzieciństwo, i na pewno nie mówimy o biedzie, jaką mamy obecnie, kiedy liczne stowarzyszenia każdego przyjmą, odzieją, podstawią pod nos ciepłą zupę. Bieda była przeogromna, czemu zresztą trudno się dziwić, bo na całą rodzinę pracował tylko ojciec Paweł – miał sklep kolonialny. Niezwykle despotyczny, a jednocześnie bardzo religijny bił swoje dzieci „dla ich dobra”, poniżał, zmuszał do uczestnictwa w porannych nabożeństwach. Z dzisiejszego punktu widzenia była to typowa przemoc domowa, zarówno fizyczna, jak i psychiczna, takiego ojca się nie lubi. Tymczasem Czechowowie do końca życia zwracali się do niego „tatuńcio” i otaczali go dużym szacunkiem.

Jeszcze inna, co zresztą było charakterystyczne dla ówczesnych czasów w ogóle, nie tylko w Rosji, ale i w Polsce: lepiej sytuowani utrzymywali tych, którzy mieli mniej szczęścia w życiu, a nawet całkowitych nierobów. Anton wyliczał w jednym z listów: „Mieszkają u mnie matka, siostra, brat Miszka, który nie pójdzie z domu nawet po ukończeniu studiów; poza tym – porzucony przez metresę – goły i bosy Mikołaj, który pije i nic nie robi, a także ciotka i Alosza (dwie ostatnie osoby korzystają tylko z lokalu). Codziennie do trzeciej w nocy i we wszystkie święta przesiaduje u nas Iwan, a wieczorem przychodzi ojczulek… Jest to ludek wesoły (…), ale groszem nie śmierdzi”. Coraz bardziej zamożny Anton (był przede wszystkim lekarzem, a dopiero później poczytnym pisarzem) pomaga też obcym sobie ludziom.

No, ale przejdźmy do kobiet.

Ma ich bez liku, i do wszystkich pisze listy. A pisze cudnie, zresztą wszyscy piszą żywym, barwnym, plastycznym językiem, że tylko kroić te wzajemne wyznania jak tort. Pisze do Liki, która była w nim zakochana do szaleństwa, ale którą zwodził przez całe jej depresyjne życie: „Siedzę całymi dniami w słoneczku, myślę o Pani i zastanawiam się, dlaczego tak lubi Pani mówić i pisać o łamagach. A kiedy tak sobie pomyślę, dochodzę do wnioski, że to z powodu własnych wad figury – ma Pani krzywy bok, a mimo to chciałaby się podobać. (…) Do ćwiczeń w języku francuskim znalazłem sobie 19-letnią Francuzkę, która ma na imię Margot. Proszę mi wybaczyć”.

Ona odpisuje: „Cieszę się wraz z Panem, że w końcu poszedł Pan po rozum i wziął sobie w ramach praktyk językowych Francuzeczkę. Niech Pana rozrusza i rozbudzi w nim uśpione do tej pory właściwości. I nagle wróci Pan do Rosji nie skwaszony jak zwykle, ale jako żywy człowiek – mężczyzna! I co się będzie działo! Biedne przyjaciółki Maszy!”

Potem Anton wyznaje innej swojej miłości, Lidii: „Ja Panią kochałem. Zdawało mi się, że nie ma drugiej kobiety na świecie, którą bym mógł tak kochać. Pani była piękna i wzruszająca, w pani młodości było tyle świeżego i promiennego uroku. Kochałem Panią i myślałem tylko o Pani. Ale wiedziałem, że Pani nie taka jak wiele innych kobiet, że Panią można kochać tylko czystą i świętą miłością na całe życie. Bałem się dotknąć Pani, żeby Pani nie obrazić.” Pyta ją, czy jest szczęśliwa. Lidia odpowiada: „A cóż to jest szczęście? Mam dobrego męża, dobre dzieci. Kocham moja rodzinę. Ale czy kochać znaczy być szczęśliwym? Żyję w ciągłej trwodze, wśród nieustannych trosk. Nie mam spokoju. Wszystkie siły mej duszy oddałam przypadkowi. Czyż to ode mnie zależy, żeby wszyscy byli żywi, zdrowi? A to teraz dla mnie wszystko”.

Do Olgi, która została jego żoną: „A Pani po co ta chandra? Po co? Żyje Pani, pracuje, żywi Pani jakieś nadzieje, pije, śmieje się, kiedy wujek czyta na głos – czegóż więcej? Co innego ja: jestem wyrwany z gruntu, nie żyję pełnym życiem, nie piję, choć lubię sobie popić; lubię gwar, ale wokół cisza – słowem, czuję się jak przesadzone drzewo, które samo nie wie, czy będzie rosło, czy też uschnie. Jeśli nawet pozwalam sobie czasami poutyskiwać w listach na smętne życie, to mam do tego jakieś podstawy – ale Pani?”

Ona pisze z podróży poślubnej do jego siostry Maszy, z którą po śmierci Antona pozostaną najlepszymi przyjaciółkami, korespondującymi ze sobą do końca życia – a żyły obie bardzo długo i to, co najciekawsze w ich zyciu, miało się dopiero wydarzyć: „Miła Maszo, cały czas się śmieję, kiedy piszę „mój mąż”, uwierzysz? Odruchowo się zaśmiejesz – zaniosło mnie gdzieś do wiackiej guberni, gdzie siedzę w chłopskiej izbie i zajadam kawior. „On” kazał mi napisać, że zwariowałam ze szczęścia – uwierzysz? „On” jest bardzo miły, wesoły, bije mnie kilka razy na dzień, zmuszając do bycia szczęśliwą. Na statku było uroczo, jedliśmy sterlety, piliśmy herbatę i dobrze się bawiliśmy. W Niżnym odwiedziliśmy Gorkiego”.

Trzy lata później Anton umiera na gruźlicę, na którą choruje od młodych lat. Masza i Olga przeżyją go o ponad pół wieku – pierwsza umrze w 1957 roku – druga dwa lata później.

Życie jest nowelą. Antoni Czechow pisał przeciekawie, stał się klasykiem literatury rosyjskiej, ale losy jego oraz jego rodziny przerastają wymyślone fabuły.

A moja 22-letnia córka, 118 lat po śmierci Antona Czechowa, nadal zachwyca się jego „Wiśniowym sadem”, który można oglądać na deskach Teatru Polskiego w Warszawie. Trzy lata wcześniej podobnie zachwyciła nas sztuka „Trzy siostry” w łódzkim Teatrze im. Jaracza.

Oto siła słowa.

Wpis patriotyczny

Mikołaj przyniósł mi odkurzaczową robotynkę Roborock o imieniu Józia, choć bardziej pasowałoby do niej imię Xianmei albo Jiao, bo to wytwór chińskich umysłów. Józia dała wiele radości całej naszej rodzinie, a najwięcej naszemu psu, który przez 3 godziny nie spuszczał z niej oka, gdy ta centymetr po centymetrze skanowała naszą chałupę.

Ja też siedziałam oniemiała i nie spuszczałam (z obojga) oczu. Józia była prawie jak człowiek. Doładowana w stacji dokującej penetrowała z dużą inteligencją każdy zakamarek naszego rozległego domu, na szczęście jednopiętrowego, umiejętnie omijając zawalidrogi, ale też nie dając za wygraną. Dzielnie stoczyła bój z kwietnikiem, wynajdując taką lukę, by jednak wtoczyć się w przestrzeń, wydawałoby się na pierwszy rzut oka, niedostępną. Wyciągała kurze i pajęczyny, o których nie miałam pojęcia, zgrabnie przeskoczyła nóżki u stojącego gdzieś w kącie leżaka (z pierwszymi się mocowała, ale przy drugich i trzecich, gdy już ogarnęła temat, nie miała problemu), jak żywy organizm testowała krawędź dywanu, by wreszcie na niego wjechać, zintensyfikować swą moc i ładnie mi ów dywan odkurzyć.

Przegrała tylko raz, z zasłonkami – owinęła się wokół nich jak baletnica i gdy widziała, że nie daje rady, poinformowała mnie o tym krzycząc po polsku, bo mogłam sobie ustawić konwersację w dowolnym języku. Wypuszczała czułki jak ślimak analizując każdy kąt w domu, wpychając się w każdy zakamarek – a ja leżąc na kanapie i oglądając ukradkiem TV śledziłam każdy jej ruch w telefonie 😊 

Na ściągniętej aplikacji widać było, jak Józia robi dokładną mapę sprzątaniową całego mojego domu. Taką mapę mogłam podzielić następnie na strefy i pokoje, i gdy następnym razem zapragnęłam odkurzyć tylko łazienkę, na moje jedno małe kliknięcie, które wykonałam jadąc autem na zakupy, Józia grzecznie pokonała pół chałupy, żeby to uczynić. Oczywiście jej podróż również mogłam śledzić na ekraniku komórki. Potem Józia grzecznie wróciła do stacji dokującej podładować akumulatory. Dodatkowo Józia ma mopa, więc odświeżyła mi cały dom wodą z kroplą antywirusowego olejku herbacianego.

Pierwsze skanowanie i jednocześnie sprzątanie trwało jakieś trzy godziny, podczas których z coraz większym niepokojem wpatrywałam się w czynioną przez Józię mapę mojego domu. Linia po linii na moich oczach powstawał jego prawdziwy zarys, a ja, patrząc jednym okiem na te linie, a drugim na program w TV, zaczęłam odczuwać taki stres, że zeszłam z kanapy, przeszłam się po idealnie czystej podłodze do kuchni i łyknęłam trzy uspokajające tabletki (ziołowe) – 40. rocznica ogłoszenia stanu wojennego – grzmiało na różnych kanałach – aresztowano wtedy tylu i tylu działaczy podziemia, takich bohaterów, takich patriotów, musimy o nich pamiętać, złożyć kwiaty, odprawić mszę świętą; na innym – nasi dzielni żołnierze własną piersią osłaniają nasze granice, bo niecni uchodźcy chcą zawładnąć naszą bezcenną ziemię i może jeszcze gwałcić nasze kobiety – o co to to nie – tylko my możemy gwałcić nasze kobiety; na jeszcze innym – nasza Niepodległa, ten Chrystus narodów, jest najniepodleglejsza, i niech każdy na świecie o tym wie, jakim to kosztem ją sobie wywalczyliśmy. Potem zwiastun filmu Grudzień 1970 i znowu jakieś bogoojczyźniane hasła.

– Wiesz – mówię koleżance – mam cudną Józię, wszystko mi wysprzątała, a skan chałupy z dokładnością co do ustawienia stołka przesłała w chińską chmurę… Cudnie się z tym czuję mając kolejnego szpiega w domu, i to na własne życzenie…

– Szkoda, że nie masz jeszcze takiego robota, żeby ci z psami wychodził – śmieje się koleżanka… – Chociaż pewnie za dziesięć lat Chińczycy takiego wymyślą, a my?

– A my będziemy obchodzić 50. rocznicę ogłoszenia stanu wojennego.

Być dumnym i szczęśliwym jak Duńczyk

Zawodowe  losy członka mojej rodziny związane zostały z Danią, a ponieważ niewiele o tym kraju wiedziałam – w zasadzie nic nie wiedziałam – postanowiłam zgłębić temat. Zaczęłam od Netfliksa i duńskiego serialu „Rząd”, potem doszedł świetnie skrojony serial „Wikingowie”, a potem wpadła mi w ręce książka Helen Russel „Życie po duńsku. Rok w najszczęśliwszym kraju na świecie” i już w trakcie jej czytania przepełniała mnie irytacja. Na samą siebie – bo ja nie mogę po prostu PRZECZYTAĆ książki, tylko od razu muszę analizować, zestawiać, porównywać, konfrontować i krytykować. I po co to komu?

Z książki wynika, że Dania jest wspaniała, a nawet najwspanialsza. Pod każdym względem. Brytyjka Helen przeniosła się z Londynu do Danii za mężem i krok po kroku odkrywa nowe miejsce życia. Nieufna początkowo pani redaktor, wcześniej pracująca w „Marie Claire”, staje się coraz bardziej zafascynowana krajem, gdzie hygge czyli kontemplowanie życia jest religią, a ludzie są wolni duchem, życzliwi i najbardziej cenią sobie rodzinę oraz seks, w tym pozamałżeński.

Opisywane przez nią londyńskie życie do złudzenia przypomina nasze polskie: dużo pracy, gdzie wychodzenie o godzinie 18 czy 19 nie jest mile widziane; stres, pęd, brak czasu dla siebie i ciągłe wyszukiwanie rozrywek, bo do tego przecież sprowadza się prawdziwe życie. No i pękający w szwach kalendarz spotkań, co świadczy o statusie jego posiadacza.

W Danii Helen musiała zwolnić tempo, a nawet się zatrzymać – nie mając co robić już o godzinie 15, bo większość Duńczyków o tej właśnie porze kończy pracę – co skutkowało między innymi zajściem w długo oczekiwaną ciążę, o którą w Londynie starała się od wielu lat. Na kolejnych stronach następuje wyliczanka doskonałości duńskiego podejścia do życia, a przede wszystkim pochwała bardzo bogatego kraju, choć liczebnie – 5,5 mln mieszkańców – maleńkiego. Ja też czytam i czasem nie wierzę. To już wyższy, jeśli nie najwyższy level funkcjonowania super sprawnego społeczeństwa.

Duńczycy – wszyscy – są bogaci, a wynagrodzenia, czy to dyrektora, czy sklepowej, są porównywalne. Bogactwem już się nasycili na zasadzie cukru w cukrze, więc dla nich nowy samochód oznacza jedynie wyższy podatek i więcej kłopotów, a nowy obszerniejszy dom – więcej sprzątania. Domki są jednakowe, schludne, dizajnerskie i tyle w temacie. Zapomnijmy, że są wyznacznikami społecznego statusu.

Pomoc socjalna jest jednakowa dla wszystkich, więc nie dzieli społeczeństwa jak u nas. Praca trwa do godziny 15 lub 16, a jeśli pracujesz dłużej to jesteś źle zorganizowany. Wolny czas Duńczycy poświęcają na wolontariat i własne hobby, głównie sport, oraz na hygge. Gdy Duńczyk pracę traci, ma 5 tygodni kwarantanny i dwa lata zasiłku, podczas którego otrzymuje od 80 do 90 procent wynagrodzenia (Helen nie pisze, czy ostatniego, średniego czy przeciętnego). Samorządy mogą przez rok wspierać pracownika, który nie pojawia się w pracy z powodu stresu, potem ma zapewnione doradztwo albo zmniejszenie wymiaru pracy. Młodzi mogą studiować nawet do 30. roku życia i mają jeszcze za to płacone!

Najważniejsze dla Duńczyka to być szczęśliwym, umieć pogodzić pracę z życiem rodzinnym i własnymi pasjami, a także – co ważne – uświadomić sobie, że nie jest się kimś ważnym i niezastąpionym, a wzięcie wolnego czy niesprawdzenie e-maili nie sprawi, że świat się zawali (choć pewnie podświadomie tego oczekujemy). Umysł Polaka najczęściej wpada w takiej sytuacji w panikę, że oto stał się niepotrzebny i jego kariera zawodowa legła właśnie w gruzach – ale nie Duńczyka!

No fajnie, myślę sobie, bliżej nam do Marsa niż do Danii. Byt określa świadomość. Cele i priorytety Duńczyka i Polaka są różne – tak, jak różna była nasza historia. Czy 5,5-milionowy naród potrafiłby wypracować sobie takie bogactwo, gdyby nie wielowiekowe podboje świata, posiadanie zamorskich kolonii i eksploatacja ich bogactw? Oczywiście nie dotyczy to tylko Danii, ale nie zapominajmy o tym, gdy kiedykolwiek będziemy porównywać obecną Polskę po latach niewoli i dwóch wojnach światowych z potęgą Wielkiej Brytanii i całej Zachodniej Europy. Belgia czekoladą stoi, a będąc w nadmorskiej części Francji widziałam tony przywożonych drogą morską, kilkudziesięciometrowych przepięknych drzew mahoniowych – mój rozmówca, Francuz, zaczął mi opowiadać, skąd zostały przetransportowane uznając to za rzecz zupełnie naturalną. A gdy podczas towarzyskiego spotkania z przemiłą Francuzką rozmowa zeszła na pobyt jej rodziny w jednym z afrykańskich krajów, za moje nieopatrzne słowo „niewolnik” omal mnie nie zrugała wykrzykując, że Francuzi, a przynajmniej jej rodzina, traktowała tubylców bardzo dobrze i to oni sprowadzili do Afryki kulturę. Cynicznie ripostując można powiedzieć, ze ta kultura wróciła do nich jak bumerang.

W 2018 roku przeprowadziłam wywiad z Kilongo Kasongo z Kongo, który uczył w Polsce francuskiego. Nie cierpiał Ameryki i Amerykanów, nie cierpiał Belgii. Mówił tak:

(…)  Czemu akurat Polska?
Mój kraj ma bardzo ciężką i dramatyczną historię. Polacy to byli pierwsi biali ludzie, którzy nie traktowali nas jak niewolników. To byli pierwsi biali ludzie o dobrych sercach…

Skąd Polacy wzięli się w Kongo?
Żeby do tego dojść, muszę przybliżyć trochę historię Konga. Jesteśmy jednym z najbogatszych krajów świata jeśli chodzi o złoża kopalne i rzadkie metale i jednocześnie z tego powodu jednym z najbiedniejszych krajów na świecie. Odkąd pamiętam w naszym kraju dominowali Belgowie i Amerykanie, którzy stosowali metodę „dziel i rządź”. Kongo jest największym na świecie producentem kobaltu oraz znaczącym producentem miedzi i diamentów. Posiada również 70 procent światowych zasobów koltanu, który jest głównym źródłem tantalu używanego w elektronice na potrzeby przemysłu komputerowego oraz telekomunikacyjnego. Przemysł wydobywczy jest kontrolowany przez zachodnie państwa i ich korporacje, a my mamy z tego tyle, że wciąż podsycane są wzajemne waśnie między poszczególnymi plemionami. Dlaczego zginęły miliony ludzi z plemienia Tutsi i Hutu? To było ludobójstwo, efektem były dwie wojny w Kongo…

Gdzie w tym wszystkim Polacy?
W czerwcu 1960 roku Demokratyczna Republika Konga zyskała niepodległość. Wcześniej byliśmy kolonią belgijską. To był czas, kiedy Belgowie i Amerykanie wynieśli się z naszej ziemi, a ponieważ zaczęły się wpływy Rosji, ta zaczęła to nas przysyłać polskich inżynierów, lekarzy, nauczycieli… To byli bardzo dobrzy ludzie. Dla mnie to było bardzo ważne, że wszędzie są Polacy. Pamiętam, jak mój ojciec zachorował. Wyleczył go Polak i mój ojciec, gdy zbieraliśmy się na rodzinnych spotkaniach, zawsze nam powtarzał: „Moje dzieci, jeśli będziecie mieć możliwość jechać do Polski, to jedźcie. I niech każdy Polak będzie waszym bratem, a każda Polka waszą siostrą. Jak spotkacie głodnego Polaka, nakarmcie go. To mój testament”. Więc jak tylko nadarzyła się okazja, by do Polski przyjechać, od razu to zrobiłem!

Czy miałeś bezproblemowy dostęp do edukacji?
Tak. Po maturze dostałem się do Instytutu Pedagogicznego w Kisangani (rzeź, która miała tam miejsce w 1964 roku i podczas której wymordowano ponad 8 tysięcy mieszkańców, została opisana w „Wojnie futbolowej” przez przebywającego tam wówczas nielegalnie Ryszarda Kapuścińskiego – przyp. autorki). Tam znajdują się jedne z największych złóż złota na świecie. Studiowałem anglistykę, po pięciu latach zostałem nauczycielem języka angielskiego. Z czasem trafiłem do stolicy, do Kinszasy, gdzie pracowałem jako tłumacz w parlamencie. Chcę jednak dodać, że wcześniej Belgowie prowadzili politykę utrudniającą Kongijczykom dostęp do edukacji. Chodziło o to, byśmy nie zastępowali ich kadrowo.

Gdy Polacy walczyli w kolejnych powstaniach o niepodległość, a elita była wywożona na Sybir, Duńczycy rozwijali handel, a ich własne państwo rosło w siłę. O Wikingach nakręcono świetny serial, a o naszym Sobieskim, który powstrzymał islam, nikt na Zachodzie nie słyszał. Jak pisałam wcześniej, historię opowiada się teraz filmem/Netfliksem, więc kto ma kasę kręci „The Crown”, a kto nie ma – „Koronę Królów”. Albo „Zenka”, który spośród wielu naszych zasłużonych Polaków jak nikt inny zasługuje na film biograficzny.

Czy ma to jakieś znaczenie? Dla mnie o tyle, że nie potrafimy pomóc swojemu historycznemu szczęściu za grosz. Ale może wciąż komuś zależy, również nam samym, byśmy zbierali szparagi.

Zarządzanie koronawirusem

Jestem konsekwentna i dalej nie wierzę w tę całą „pandemię”. Ale wierzę w pandemię strachu, psychozy, znieczulicy i cynizmu, które rozlały się szerokim strumieniem po całej Europie. Dla mnie świat zwariował – i jest to wariactwo w pełni kontrolowane.

Ciocia 70 plus, singielka, taka, co to cały świat zwiedziła, wymyśliła sobie operację kolana. Mogła poczekać, ale to nie w stylu mojej cioci – gdzież tam! Środek „pandemii”, a ona biega z kulą po przychodniach, laboratoriach i ambulatoriach w celu zrobienia wszystkich koniecznych badań. Gdy już wszystkie zebrała szpital uznał, że w przeddzień operacji ciocia musi zrobić test na Covida – bo, a nuż go ma?

Zawiozłam więc ciocię autem pod szpital do innego miasta z 50 km oddalonego; godzina 7.30 rano, a kolejka do szarego budynku, gdzie pobierali wymaz, wiła się jak stąd do wieczności. Z jednej strony sznur ludzi, z drugiej sznur aut. Pani kosmitka pobierała wymazy „na suwak” – raz z jednej kolejki, raz z drugiej. Była ciągle w tym samym ubraniu, mam nadzieję, że nie w tych samych rękawiczkach, choć pewności nie mam, bo pani znikała w budyneczku – i tyle ją widzieli. Jeśli zmieniała, to tam właśnie, ale mnie, czekającej nieopodal na ciocię i z nudów obserwującą to wszystko półtorej godziny, byłoby łatwiej ocenić, gdyby rękawiczki były kolorowe. Myślę, że pacjentom również. Niestety, pani korzystała z promocji w fiolecie.

Wtedy właśnie postanowiłam, że nie dam sobie zrobić żadnego wymazu. Dlaczego?

Moja ciocia stała w dość gęstej kolejce ponad trzy godziny. Jeśli nie miała covida, była to idealna okazja, by go złapać. Jeśli miała – poczęstować nim innych.

W międzyczasie ciocia musiała podpisać dokument, że z jej wiedzy wynika, że dzisiaj nie ma covida, a do jutra, do momentu operacji, z nikim się nie będzie spotykała…Po półtorej godzinie czekania uznałam, że muszę wracać do pracy, więc ciocię zostawiłam. Ciocia wróciła do domu jadąc najpierw autobusem, potem pociągiem, a następnie taksówką.

Następnego dnia zawiozłam ciocię do szpitala już na umówioną wiele tygodni wcześniej operację. Przed godziną 7 rano kolejka ludzi i kolejka aut była jeszcze większa niż poprzedniego dnia. Odczekałam pół godziny, a gdy ciocia przeszła wszystkie procedury, łącznie ze śluzami, wróciłam do domu. Dwie godziny później dzwoni ciocia: – Kochanie, już jestem w domu. – Co??? – pytam. – No tak, kazali mi wracać do domu, bo mam covida!

Co ja tak się dziwię!.. No ciocia ma covida! A jak wróciła? Najpierw autobusem, potem pociągiem, potem taksówką. Na telefon z sanepidu się nie doczekała (piszę ponad tydzień od zdarzenia), więc zastosowała samoizolację, choć po kilku dniach się wygadała, że jeszcze tego samego dnia pojechała na cmentarz zapalić znicze na grobach ojców i dziadków. – Bo ja nie wierzę temu rządowi, każą zamknąć cmentarze i nikt tym duszom umęczonym świeczki nie zapali – uznała, skądinąd przewidująco.

Nie muszę dodawać, że ciocia przechodzi covida „bezobjawowo”. Taka nowa jednostka chorobowa, dowodząca, że niektórzy nie mogą uwierzyć, że ktoś może nie mieć covida! Ma, ale bez żadnych objawów.

No pewnie, że ma. Miał z pięć lat temu, trzy lata temu, ma teraz. Jak gronkowca. Jak media zrobiłyby szum wokół gronkowca, i o nim informowały od rana do wieczora od wielu miesięcy, panika byłaby podobna. To z kolei nazywa się zarządzanie strachem.

Chorobę przeszli też moi rodzice oraz brat, a także kilkoro moich znajomych. Tata 70 plus dostał 39 stopni gorączki, która trzymała go równe dwa tygodnie. Uzbrojona w wiedzę z NFZ (proszę pani, podpisujemy faktury dla przychodni po 20 tysięcy złotych na walkę z covidem, odzież, leki, środki ochronne, nikt nie robi łaski, że ma przyjechać z wizytą domową – uświadomiła mnie urzędniczka) przywołałam lekarza z przychodni, by osłuchał ojca pod kątem zapalenia płuc – niechętnie, ale przyjechał  i przepisał trzeci z kolei antybiotyk. Później zaraziła się Mama i brat – ona miała 37 stopni przez jakiś tydzień, brat miał 37 stopni przez jeden dzień. Zostali skierowani na wymaz: okazało się, że najciężej chorujący ojciec covida nie ma, a Mama z bratem owszem. Lekarz zinterpretował to w ten sposób, że gdyby tata zrobił wymaz dwa dni wcześniej, to covid by mu wyszedł.  

Szczęśliwie wszyscy przeżyli ten straszny covid i mają się dobrze, znajomi również. W moim otoczeniu nikt z jego powodu nie umarł, a jeśli już, to z przyczyn naturalnych, bo – tu wszystkich zaskoczę – ludzie zawsze umierali i będą umierać.

Rok temu o tej porze Tata miałby po prostu grypę (obecnie grypa została wyeliminowana i takiej choroby po prostu nie ma), a Mama z bratem przeziębienie (czegoś takiego też nie ma. Jak ktoś ma katar i kaszlnie – to od razu ma covida). Znajomi przechodziliby choroby okołogrypowe, bo objawy/bezobjawy są podobne. Posiedzieliby w domach, wzięli jakiś antybiotyk i po tygodniu czy dwóch wrócili do pracy – czyli dokładnie jak obecnie.

Tylko, że obecnie mamy PANDEMIĘ. Pandemia jest – co wiedziałam już w marcu – czysto polityczna. Rozdmuchana przez wiem jak funkcjonujące media, którym napędzające strach programy o covidzie i eksperckie wynurzenia ciągle tych samych specjalistów podnoszą słupki słuchalności/oglądalności/odsłonowe – dlaczego mieliby z takiego eldorado zrezygnować? Więc o covidzie jest od marca ciągle, wszędzie i na bogato, i to raczej nie uspokajająco, ale by podsycić strach i negatywne emocje. Dokładnie wiem, jak to działa.

Umiera 33-letnia nauczycielka! Na covida! Gdzieś tam w drugiej części Polski! Umarła! I siostra, i brat – wszyscy na covida. I aktor, jeden, drugi, trzeci. I piłkarz, i jakiś mięśniak. Czytam tytuł: zmarł 26-latek chory na covid, bo czekał ileś godzin w karetce. Już w tekście małymi literkami: leczył się onkologicznie…

Pracując przez 25 lat w różnych redakcjach czyli na pierwszej linii dziennikarskiego frontu niejednokrotnie pisałam o najprzeróżniejszych zgonach, a także o świńskiej grypie, o ptasiej grypie i o ofiarach. Bo też były. Były, są i będą. Dzwoniły do mnie pielęgniarki z oddziału zakaźnego prosząc o nagłośnienie ich niedoli, bo boją się przychodzić do pracy. 33-latek, który poszedł na SOR z bolącą nogą, następnego dnia zmarł, bo okazało się, że miał zakrzepicę. 50-latek z bólem żołądka dobijał się nocą do szpitala, i umarł na jego progu, bo to był zawał. 60-letni ojciec mojej koleżanki nie obudził się po nocy, bo – potem wykryto – miał guza w mózgu. Napisałam kilka artykułów o młodych ludziach, którzy zmarli w szpitalach w wyniku sepsy (nasza koleżanka z redakcji, dziewczyna 30 plus, też w ten sposób pożegnała świat), wiele tekstów o śmierci małych dzieci czy noworodków w wyniku zaniedbań lekarzy/szpitali; pisałam o śmierci 40-letniej matki, która zmarła w trakcie cesarskiego cięcia rodząc swoje trzecie dziecko. Przychodzili do nas do redakcji zrozpaczeni członkowie rodzin, którzy opowiadali o nieoczekiwanych dla nich zgonach w najdrobniejszych szczegółach. Cóż, opisywałam, bo taka była rola dziennikarza, a poza tym rodziny tego oczekiwały. Pomagało im to przeżyć żałobę. A sprzedawalność naszej gazety rosła… Bo nie od dziś wiadomo, że najlepiej sprzedaje się krew oraz łzy, pieniądze i seks. Tak to jest.

Czy możemy się dziwić mediom, że nie chcą zrezygnować z takich tematów? Gdyby ci wspomniani wcześniej „covidowcy” zmarli rok temu, nikt by się o nich nawet nie zająknął. Zmarliby na zapalenie płuc, na nowotwór, na starość, może na powikłania pogrypowe (niemożliwe!), a ich śmierć opłakiwałaby jedynie lokalna społeczność.

Teraz każda śmierć jest nagłaśniana i podkręcana, i oczywiście wszyscy umierają na covid. Na inne choroby się nie umiera, a ja jestem pewna, że zwiększona w ostatnich tygodniach (tylko w ostatnich trzech, wcześniej utrzymywała się na podobnym poziomie – przeanalizowałam zgony z GUS od 2015 roku) śmiertelność jest spowodowana właśnie nimi. Wiadomo, dlaczego tak jest  – kasa dla szpitali i komu na tym zależy – mediom i politykom.  

Pisałam już o tym w marcu – politykom spadła manna z nieba. Mogą dowolnie zarządzać „pandemią” w sobie tylko znanym interesie. 30 tysięcy zakażonych – krzyczą znów media, ale jakoś nie dodają, że 28 tysięcy to bezobjawowcy. Zaraz po wprowadzeniu zakazu zgromadzeń publicznych powyżej 5 osób, na ulice wyszły dziesiątki tysięcy kobiet, i jakoś rząd nie interweniował. Po to by cynicznie stwierdzić później, że zwiększona fala zakażeń to pokłosie nieodpowiedzialnych demonstracji! Tak jest w każdej dziedzinie naszego życia społecznego. Eliminowana jest gastronomia, sfera beauty, usługi, handel, edukacja, wreszcie kultura. Czy ktoś zastanawia się nad losem całych rodzin, które z tego żyły? Czy ktoś zastanawia się, jak będzie wyglądało wykształcenie naszych dzieci, które uczą się wszystkiego zdalnie? Czy kultura, czyli to coś, co czyni nas w pełni ludźmi, kogoś jeszcze obchodzi?

I niech nikt mi nie mówi, że chodzi o zmniejszenie liczby zakażonych i wypłaszczenie jakiejś tam krzywej. Zupełnie nie o to chodzi!

Czekam na kogoś, kto porwie wreszcie tłumy i zakrzyknie: Król jest nagi! I czekam na moment, kiedy reszta świata pójdzie za nim. Jeśli tak się nie stanie, to szaleństwo długo jeszcze się nie zakończy, gdyż mocodawcy mają z tego póki co więcej zysku niż strat. Po prostu.

Zaleszczyki

Szeleszczące słowo, które przed wojną było synonimem jednego z najbardziej popularnych polskich kurortów, a dzisiaj z niczym się już nie kojarzące. W czasie mojej długiej, wydawałoby się, edukacji nigdy nie słyszałam o Zaleszczykach, a na lekcji historii zastanawiałam się, jak polskie władze na czele z prezydentem Mościckim tuż po wybuchu II wojny światowej przekraczały granicę z Rumunią… Przedzierali się przez Słowację i Węgry czy może przez Ukrainę? – myślałam w naiwności swojej, bo współczesna mapa Europy na tyle mocno zakodowała mi się w świadomości, że wspólna granica Polski i Rumunii wydawała się abstrakcją.

A tu po latach niespodzianka: tak, mieliśmy wspólną granicę – była nią rzeka Dniestr. To nad nią leżały Zaleszczyki, kurort, który w międzywojniu powstał trochę z niczego, i którego największym atutem była nieustająco piękna pogoda. Było to miasto słońca, sadów i winnic, taka nasza francuska riwiera. Kurort był promowany do tego stopnia, że władze II RP, stawiające na rozwój turystyki mającej zintegrować Polaków żyjących pod trzema zaborami, wybudowały najdłuższą w tym czasie linię kolejową – z Gdyni do Zaleszczyk trasa liczyła sobie ponad 1.300 km, a z samej Warszawy kursował bezpośredni sleeping, który dowoził kuracjuszy do cieszących się coraz większą popularnością Zaleszczyk.

Gdy opowiadam o Zaleszczykach znajomej z mojego miasta, Małgosia odwraca się i zaczyna czegoś szukać. Po chwili podaje mi zdjęcie swojego ojca z kolegami, z lat młodości, którzy do Zaleszczyk wybrali się…rowerami. Pokonali ponad 1300 km jednośladem, bo to przecież Polska była…

Powodów, by wybrać się na dalekie Podole, a nie na przykład do Zakopanego, Ciechocinka, Sopot, Krynicy czy nawet Truskawca – kurortów o ugruntowanej pozycji – było zresztą wiele. To nie tylko posmak egzotyki, nie tylko pewność, że pogoda nie spłata figla, ale i możliwość posmakowania winogron, moreli, brzoskwiń, a nawet arbuzów i melonów. Arbuzy w Polsce! No tak! Najpiękniej było ponoć wiosną, gdy kwitły sady morelowe. Bardzo popularne były kuracje winogronowe, które z dużym skutkiem promował dr Michał Rosenbaum, a uskuteczniał dr Serafin Blutreich. Podole było rajem dla winorośli – wyrastały one jak grzyby po deszczu i były określane mianem „podolskiej nafty”. Właściciele winnic zakładają nawet w 1931 roku Związek Posiadaczy Sadów Ciepłego Podola (jaka piękna nazwa), a Lwowska Izba Rolnicza tworzy cztery placówki instruktorskie sadownictwa i winiarstwa, w tym jedną właśnie w Zaleszczykach. Ambicje były ogromne: wino miało być towarem eksportowym, bo smakiem i słodyczą tutejsze winogrona nie ustępowały tym najlepszym europejskim, z samego południa. Na plaży Słoneczna tuż nad połyskującym Dniestrem wylegiwali się kuracjusze spragnieni słonecznych kąpieli i pięknej opalenizny, a do ich dyspozycji pozostawały boiska, korty tenisowe, kręgielnia i strzelnica, organizowane były zawody kajakowe i wyścigi konne. We wrześniu 1933 roku Zaleszczyki odwiedził najważniejszy gość, sam marszałek Piłsudski. Po kilku tygodniach wrócił do stolicy, ale mała mieścina na Podolu miała już czym się chwalić przez następne lata!

O tym wszystkim piszą Agnieszka Rybak i Anna Smółka w przejmującej i nadzwyczaj bogatej faktograficznie książce „Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP”. Obie zjeździły Kresy i napisały świetną książkę reporterską, zresztą nie tylko tę, bo całkiem niedawno wyszła kolejna „Kresy. Ars moriendi”. Czyta się jednym tchem, zwłaszcza jeśli ktoś śledzi losy naszej ojczyzny, i zwłaszcza, jeśli dotyczy to naszych wschodnich ziem, gdzie tak wspaniale sobie radziliśmy.

Spotykam się ze skromną Agnieszką w Złotych Tarasach. Pracowałyśmy kiedyś w jednej redakcji, nie widziałyśmy się ze 20 lat. Niemal w tym samym czasie podjęłyśmy decyzję o odejściu z dziennikarstwa – Agnieszka, polonistka, uczy obecnie w jednej z warszawskich szkół – ale jest jednocześnie tytanem pracy i bardzo dobrą merytorycznie dziennikarką i reporterką. Na szczęście wciąż można ją czytać.

Po wojnie śniące o potędze Zaleszczyki nam zabrano. Dziś to zapyziałe ukraińskie miasto; nie ma plaż, bulwarów i promenad nad Dniestrem, a lokalna społeczność zrobiła wiele, by ślady polskości tego miejsca – tak się zresztą dzieje na całej Ukrainie – unicestwić.

Jakie były jeszcze nasze, polskie, kresowe marzenia? O czym śniliśmy po latach niewoli? Agnieszka i Anna piszą o potędze pińskiej flotylli i o tym, jak to ówcześni włodarze Pińska zamarzyli wybudować drewnianą replikę wieży Eiffla wysoką na całe 25 metrów, by podkreślić światowość miasta; niezwykle barwnie kreślą portret przedwojennego Wilna (ale tam się działo!) opisując m. in. losy Witolda Hulewicza, Towarzystwa Radiotechnicznego Elektret, produkującego tanie odbiorniki, zdobywającego międzynarodowe nagrody i konkurujące z Telefunkiem i Philipsem; piszą o bazaltowych kamieniołomach w Janowej Dolinie i wybudowaniu na jej potrzeby wzorcowej osady górniczej, o przedwojennej świetnie prosperującej fabryce sklejki w Mostach („(…) koleją przyjeżdżają tylko gatunki egzotyczne. Z Holandii okume, palisander, heban, mahoń. Z Finlandii brzoza czeczotowa, ze Związku Radzieckiego dębina (…)”. Takich opowieści o dawnych Kresach jest w książce o wiele więcej.

Zaleszczyki to pewien symbol świata, którego już nie ma. Podobnie jak po innych kresowych marzeniach, nie pozostało tam nic. Gdzie bylibyśmy, gdyby snu nie przerwała wojna? A może lepiej nie marzyć?

Nareszcie!

Ciekawe rzeczy dzieją się obecnie w naszym kraju i trudno je jednoznacznie nazwać. Szperam w necie w poszukiwaniu mądrych komentarzy i ocen, tego co się dzieje, i nie znajduję. To efekt tego, o czym pisałam wcześniej: zero autorytetów, a Internet oraz media to jeden wielki ściek poglądów, opinii, uwag. A ileż tam znanych twarzy, którzy na protestach chcą zabłysnąć, wyjść z cienia, udowodnić samym sobie, że są coś warci, że na ich komentarz/relację ktoś czeka! Od pana Budki, poprzez Sienkiewicza i Durczoka, po Śpiewaka i inne upadłe gwiazdy.

Moim skromnym zdaniem – nareszcie się dzieje! Rządzący robili, co chcieli, wierząc w swą wyjątkowość, tyle, że dopóty dzban wodę nosi, dopóki ucho się nie urwie. Urwało się 22 października roku covidowego, kiedy część społeczeństwa powiedziała leśnym dziadkom dość!

Ale dość ma chyba każdy. Poprzednicy nie byli lepsi, ale napychali kieszenie w zamian za pozostawienie nam swobody w życiu publicznym. Co tam afera Amber Gold, skoro dotyczyła garstki ludzi w skali kraju, a reszta mogła robić, co się żywnie podoba! Zresztą czasy przedcovidowe na zawsze już będą się nam kojarzyć z dobrobytem, nawet jeśli nie do końca tak było.

PiS uwierzyła w swoją rolę zbawcy narodu. Testowała, na ile może sobie pozwolić. Uznała, że skoro dostała legitymację do rządzenia, to może robić, co chce. Ale wpadła w pułapkę każdej partii rządzącej: pychę. A wiadomo, przed czym ona kroczy.

Rządzący wprowadzili rzeczy w założeniu pozytywne, choć na dłuższą metę o złych konsekwencjach: skrócenie wieku emerytalnego, 500 plus na każde dziecko i inne rodzinne świadczenia, podniesienie godzinowej stawki minimalnej, zakaz handlu w niedzielę, stworzenie systemu obrony terytorialnej – i w sumie tak szukam, co jeszcze PiS zrobiło dobrego dla Polaków, i nie znajduję.

Bo zapowiadane: kwota wolna od podatku, objęcie umów śmieciowych składkami ZUS, znacząca podwyżka rent i emerytur, opodatkowanie banków i hipermarketów, przewalutowanie kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich po kursie z dnia zaciągnięcia kredytu, leki za darmo dla seniorów, stworzenie sieci szpitali, już nie mówiąc o likwidacji gimnazjów – to wszystko totalne niewypały i dużo by o tym pisać.

Niewypał to jednak mniejszy kaliber niż skandaliczne zarządzanie, skandaliczny brak wizji i skandaliczne wydatkowanie publicznych pieniędzy!

Trudno wybaczyć obecnemu rządowi Misiewicza/ów, Piotrowicza, Pawłowicz i Sasina; Szydło i jej pamiętne, że „te pieniądze im się zwyczajnie należały”; butę i niekompetencję minister edukacji Anny Zalewskiej i pozerstwo kogoś takiego, jak Beata Mazurek; upadek stadniny koni w Janowie, naszej niegdysiejszej wizytówki; trudno wybaczyć kabaret w postaci komisji Antoniego Macierewicza, która zajmowała się parówkami – jak również kolejny kabaret czyli komisję ds. Amber Gold, która nie doszła do żadnych wniosków, które nie byłyby znane wcześniej; powołanie nieudolnej i w sumie nie wiadomo czym się zajmującej Polskiej Fundacji Narodowej; trudno wybaczyć druk kart do głosowania, które za chwilę zostały wyrzucone do kosza; za stworzenie propagandowej Kurski TV, której normalny człowiek nie może oglądać bez irytacji; za zapaść służby zdrowia, na uzdrowienie której nikt nie ma pomysłu; za przyzwolenie szerzenia się nienawiści do ludzi o odmiennym czymkolwiek; za ustanowienie wzoru „prawdziwego patrioty”, do którego pasuje jedynie Jarosław Kaczyński.

Za niszczenie polskiej klasy średniej, której kasa nie wpływa co miesiąc na konto, ale prowadząc swoje małe biznesy musi tę kasę w pocie czoła wypracować; za brak strategii w podejmowaniu decyzji w trakcie „pandemii”, która stała się idealnym usprawiedliwieniem dla chaotycznych i pozbawionych logiki działań!

Czy przez wakacje nie można było stworzyć kilkadziesiąt nawet symulacji rozwoju „pandemii” (piszę w cudzysłowie, bo konsekwentnie w nią nie wierzę) i rozpisać grafik lockdownu, aby już we wrześniu restauratorzy wiedzieli, że 23 października muszą się na jakiś czas zamknąć, a sprzedawcy chryzantem mieli świadomość, że 1 listopada mogą ich nie sprzedać? Czy to takie trudne? Takie matematyczne symulacje zrobiłby pierwszy lepszy student, gdyby ktoś na to wpadł i jakiegoś poprosił. Tymczasem istotne dla małych przedsiębiorstw kwestie są ogłaszane z dnia na dzień, ot tak po prostu. To jest piaskownica, a nie rząd. W normalnej korporacji wszyscy dawno byliby już wywaleni z pracy na pysk!

No i wreszcie za sztamę z Kościołem, który sam ma tyle za uszami, że dla młodych ludzi przestał być w ogóle autorytetem, bo młodzi ludzie są ideowi i bardzo wyczuleni na wszelki fałsz. Dopóki purpuraci nie oczyszczą swoich szeregów z różnej maści krętaczy oraz z pozamykanych na cztery spusty i niedostępnych i odrealnionych hierachów, a przede wszystkim z księży-pedofilów i ich złotoustych obrońców, dopóty Kościół nie odzyska szacunku.

To i wiele innych rzeczy wszystko nabrzmiewało, nabrzmiewało – i w końcu pękło. I chociaż nie jest mi po drodze z protestującymi przeciwko życiu (wiele grup interesu chce ugrać swoje), a do prawicy mam ogromny żal, że swoim zachowaniem znów dała dojść do głosu skompromitowanym lewakom, to w całej rozciągłości popieram protesty młodych, ideowych ludzi, którzy walczą o swoje jutro. I niech leśne dziadki przestaną im go budować w przekonaniu, że ono jest najlepsze. A już na pewno nie taki dziadek, który mentalnie żyje w głębokim PRL.

Młodzi sami wiedzą, co dla nich jest najlepsze. W końcu to ich czas, a przyszłość należy do nich.

Pani Jola czesze biały kołnierzyk

Fryzjerka wpada po godzinie 16, z rozwianym włosem. – Uczesz mnie szybko, warkocz może zapleć – mówi do pracownicy, a ja dąsam się ostentacyjnie, no bo co to: jestem klientką, czekam i siedzę już z kwadrans, a pani fryzjerka, która ma mnie czesać, siada na fotelu i sama poddaje się fryzjerskim zabiegom… – Bardzo panią przepraszam, chwilkę jedną – rzuca w moim kierunku i dopiero po 10 minutach, już uczesana, zaprasza mnie przed lustro. Uśmiechnięta od ucha do ucha.

– Bo wie pani – zaczyna ciągnąc za sobą sztywną nogę – ja to ciągle w biegu (to tak jak ja i większość pracujących kobiet – myślę sobie jakże, jak się okazuje, naiwnie); do godziny 16 pracuję u siebie, a dopiero po 16 wpadam tutaj i czeszę, bo w sumie to ja to kocham… i szkoda mi zostawić moje klientki, i ten zakład… Bo to tyle już lat… Ale te 25 kilometrów muszę przejechać i czasem nie zdążam…

Ale wie pani, my z mężem postawiliśmy teraz na agroturystykę – kontynuuje – otworzyło się to Suntago (największy w Europie park wodny koło Mszczonowa – przyp. autorki), a że my mieszkamy niedaleko, to postanowiliśmy wybudować kilka domków. Wujek nam pomógł, taka złota rączka, niedaleko jest tartak, to pocięliśmy drzewo, poskładaliśmy, wujek pozakładał media, bo to są domki całoroczne, i w tym roku, przez tę pandemię, mieliśmy tyle gości, że nie nadążaliśmy z wynajmem… Wszyscy chcieli, i to w drewnianych, takich drewnem pachnących, bo mamy i zwykłe, ale zainteresowanie było mniejsze… Ludzie przyjeżdżali z Warszawy, ze Śląska, znad morza nawet… Każdy chce odpocząć na łonie natury. Stwierdziliśmy, że skoro wszyscy chcą wynajmować, a my te domki mamy w lesie, w takim pięknym miejscu, to dostawimy kolejnych 10, no i wujek już się za to wziął, i je stawia…

Sporo roboty jest przy takich gościach, bo wcześniej mieliśmy tylko wynajem robotniczy; wie pani, dało się klucze na pół roku i robotnicy sami sobie radzili, a po pół roku ekipa remontowa doprowadzała wszystko do porządku, i po sprawie. A teraz ktoś przyjedzie na dwa dni, więc trzeba pościel zmienić, sprzątnąć, a że tych domków jest wiele, więc cały czas sprzątam i wymieniam pościel… Nie, nie gotuję dla gości, nie dałabym już rady…

Bo wie pani, to nie jest nasze podstawowe zajęcie. Kupiliśmy parę hektarów ziemi i posadziliśmy drzewka, cały sad. Niech pani nie wierzy, że na jabłkach nie da się zarobić…Sadownicy to takie wille mają, a my, którzy w ogóle się na tym nie znamy, bo wszystko od podstaw zgłębiamy, tylko w tym roku zarobiliśmy 100 tysięcy złotych! Na tych jabłkach! Dokupimy jeszcze ziemi i dosadzimy kolejne. Mamy troje dzieci, skalkulowaliśmy, że za trzy lata kupimy jednemu mieszkanie z tych jabłek, potem drugiemu, potem trzeciemu… Niech mają, dzieci są najważniejsze, bo nam z mężem wiele nie potrzeba.

Parę lat temu kupiliśmy starą chałupę, chyba ze sto lat miała, nasi znajomi mówili, że to kupa drewna do rozbiórki, a my się zawzięliśmy i odremontowaliśmy tak, że teraz to się dziwią, jak to ładnie wygląda! Tylko nie mam czasu sprzątać w domu, przyznaję… Przy dzieciach i przy ciągłej robocie nie da się wszystkiego na tip top ogarnąć. Rano wstaję o 5, koguty mnie budzą, i muszę zawieźć jedno dziecko do przedszkola w J. (z 10 km), drugie do podstawówki w M. (kolejne 10 km) i trzecie do liceum w R (25 km). Mąż ma pracę etatową, pracuje do 16.

Wracam na gospodarkę, bo jeszcze hodujemy gęsi i kaczki, mamy trochę i innych zwierzątek, potem praca w sadzie – wie pani, ja tej pandemii to nawet nie odczułam, bo od wiosny siedzieliśmy wszyscy przy drzewkach – po obiedzie trzeba dzieci odebrać i dopiero na 16 przyjeżdżam do S. (25 km), do tego swojego zakładu fryzjerskiego. I dlatego nogę mam sztywną, widzi pani, mam duży problem z chodzeniem, bo miałam wypadek, zasnęłam za kierownicą, i o… Ale jakoś daję radę, razem z mężem nie boimy się pracy.

Wie pani, on sierota, i ja sierota, i takie dwie sieroty z nas, ale pracujemy od rana do wieczora, więc Pan Bóg dla nas łaskawy… Najważniejsze to się nie poddawać.

Dobrze, że pani Jola skończyła mnie czesać, bo pewnie usłyszałabym jeszcze o jej paru innych aktywnościach i załamała się kompletnie. Pracoholizm pani Joli, dotychczas bliżej mi nieznanej fryzjerki z mojego rodzinnego miasta, wpędził mnie w kompleksy, z których nie mogę wyjść do dziś. Myślę, że pokolenie białych kołnierzyków ma powody do zastanowienia się.